W wielu kręgach mawia się, że ponieważ potrzeba komunikacji i porozumienia między różnymi kulturami i narodami od zarania dziejów stanowiła imperatyw ludzkości, to właśnie tłumacz jest najstarszym zawodem świata. Jednak coraz częściej w branży słychać zdania, że profesja ta przechodzi do przeszłości, a w najbliższym czasie wróży jej się całkowity zanik. Czy wobec tego osoby wykonujące tłumaczenia skazane są na zapomnienie? Czy na rynku nie ma już miejsca dla nowych adeptów translatoryki? I jakie alternatywy istnieją dla wykształconych, doświadczonych tłumaczy? Na te pytania odpowiemy w niniejszym artykule.
Przyszłość branży tłumaczeniowej
W jednym z amerykańskich periodyków, ukazujących się na przełomie XIX i XX wieku, wydrukowano artykuł, którego autor dowodził, że w 1950 roku amerykańskie miasta borykać będą się z ogromnym problemem w zakresie usuwania z ulic końskich odchodów. Dziennikarz oparł swoje rozterki na analizie wzrostu liczby powozów konnych w amerykańskich miastach, który rozciągnął na kolejne lata aż do roku 1950. Nie mógł on jednak przewidzieć, że rynek amerykański zostanie szturmem podbity przez samochody spalinowe, które sprawią, że w 1950 roku konie ciągnąć będą już tylko dorożki z nowożeńcami.
W przypadku usług językowych, takim kamieniem milowym było uruchomienie w 2006 roku programu Tłumacz Google ze statycznym mechanizmem tłumaczenia maszynowego. Z uwagi na niewłaściwe wykorzystanie oraz wiele przypadków nadużyć, z biegiem lat program stał się synonimem słabej jakości tłumaczenia i źródłem branżowych anegdot. Jednak począwszy od 2016 roku zaczęło się to powoli zmieniać. To właśnie wtedy aplikacja przełączyła się na system GNMT, obsługujący dużą, sztuczną sieć neuronową, a brać tłumaczeniowa podzieliła się na dwa obozy: sceptyków wszem i wobec głoszących niepodważalną supremację tłumaczeń wykonywanych przez ludzi oraz na tych, którzy upatrują swoją karierę profesjonalną w postedycji tekstów przełożonych maszynowo.
Aby odpowiedzieć sobie na pytanie, która z tych dwóch grup ma rację, należy najpierw wyjaśnić takie pojęcia jak tłumaczenie maszynowe, sieć neuronowa i postedycja. A więc do dzieła!
Tłumaczenie maszynowe i sieć neuronowa
Tłumaczenie maszynowe (eng.: Machine Translation – MT) to jedna z dziedzin lingwistyki, skupiająca się na badaniu i analizie możliwości wykorzystania oprogramowania komputerowego w procesie translacji. W praktyce określenie to używane jest w stosunku do tekstów, które zostały przełożone z jednego języka na drugi za pomocą programu lub aplikacji, tzw. translatora.
Proces ten bazuje na algorytmach o określonych regułach oraz technologii sieci neuronowej i głębokim uczeniu się – bardzo modnych ostatnio pojęciach. Jednak co oznaczają one w rzeczywistości? Sieć neuronowa to innymi słowy bardzo uproszczony model ludzkiego mózgu, a jej działanie polega na przetwarzaniu sygnałów wejściowych, ich sumowaniu i odnoszeniu do odpowiednich wag oraz parametrów określających stopień wpływu poszczególnych sygnałów na wynik procesu.
Innymi słowy, w przypadku tłumaczeń program po wprowadzeniu tekstu przez użytkownika rozpoznaje niuanse językowe i stara się oddać ich sens w przekładanym tekście. Chociaż stopień dokładności jest coraz większy, dzięki wciąż doskonalonej architekturze sieci neuronowych, nad którą czuwają zespoły dostawców TM na całym świecie, jakość uzyskanego tłumaczenia na wielu płaszczyznach zależy od jakości dokumentu wsadowego. Dlatego właśnie tłumaczenie maszynowe najlepiej sprawdza się w przypadku tekstów prawnych, czyli traktatów, konwencji, regulacji, postanowień, umów i statutów, które mają charakter powtarzalny, a także prostych tekstów technicznych.
Postedycja – na czym polega i czym różni się od tłumaczenia
W przypadku plików wymagających większej inwencji twórczej, takich jak teksty marketingowe i reklamowe, lokalizacja, poezja czy literatura oraz jeśli do czynienia mamy z dokumentami technicznymi zawierającymi specyficzne słownictwo branżowe, tłumaczenie maszynowe wymagać może ingerencji człowieka, czyli tzw. postedycji. Proces ten polega na zestawie działań mających na celu dostosowanie brzmienia komunikatu przetłumaczonego maszynowo w taki sposób, aby był on akceptowalny w odbiorze dla rodzimych użytkowników języka.
Ważne jest również sprawdzenie struktur gramatycznych, poprawności interpunkcji i terminologii. Można powiedzieć, że jest to zaawansowana weryfikacja dokumentu połączona z jego korektą. Od postedytowanego tekstu nie oczekuje się jednak perfekcji, jakiej żąda się od tłumaczenia wykonanego przez „żywego tłumacza” – otrzymany dokument ma być zrozumiały i wierny treści oryginału, jednak dopuszcza się użycie mniej zgrabnego języka i skromniejszych środków ekspresji.
Z uwagi na niższe wymagania, postedycję zazwyczaj wycenia się na ok. 70-80% stawki tłumaczeniowej lub ok. 150% stawki za standardową korektę. Czy jest to wobec tego opłacalna działalność? Jak najbardziej, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę fakt dramatycznie rosnącego popytu na tego rodzaju usługi.
Rosnąca liczba zleceń
Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, że w latach 40. i 50. XX wieku słowo „computer” odnosiło się nie do urządzenia, a do zawodu polegającego na obsłudze i programowaniu maszyn liczących. Dzisiaj tym mianem określa się nie osobę, a maszynę – komputer. Czy historia potoczy się podobnie w przypadku zawodu tłumacza, którą to nazwę niebawem przyswoją aplikacje i programy bazujące na TM? Eksperci jednogłośnie twierdzą, że zanim do tego dojdzie, minie jeszcze dużo czasu.
Na razie tłumaczenia maszynowe stymulują popyt na rynku tłumaczeniowym, rozbudzając apetyt na komunikację w języku rodzimym u użytkowników, którzy jeszcze do niedawna pokornie godzili się z koniecznością odczytywania niektórych rodzajów tekstów w języku źródłowym. Wśród tego rodzaju treści można z łatwością wymienić politykę strony, pytania i odpowiedzi (FAQ), regulaminy serwisów internetowych itp. Do postedycji trafia również wiele tekstów technicznych, których użytkownicy do tej pory musieli zmagać się z wersjami obcojęzycznymi. Dzięki rosnącej sprawności tłumaczeń maszynowych, dziś możemy przeczytać instrukcje obsługi drobnego sprzętu AGD, niskobudżetowej elektroniki oraz urządzeń do użytku osobistego we własnym języku. Podnosi to nie tylko komfort użytkowania, lecz również bezpieczeństwo eksploatacji, co z kolei bezpośrednio przekłada się na dodatkowe korzyści dla konsumentów.
Wspierając się wypowiedzią kierownika ds. lokalizacji w firmie PayPal, Michała Antczaka, dostawcy usług językowych, mimo najszczerszych starań, zdają się nie mówić tym samym językiem, co ich potencjalni klienci. Oferując doskonałą jakość, optymalizację kosztów, prędkość wykonania usługi i możliwość podboju zagranicznych rynków, zapominają o tym, co najważniejsze dla klienta – wskaźnikach biznesowych, kluczowych celach i realizacji misji firmy.
Patrząc na świat wczoraj, na to, co dzieje się dzisiaj i wyobrażając sobie na tej podstawie, jak będzie wyglądało jutro, popełniamy zasadniczy błąd – nie bierzemy pod uwagę nowych technologii i zmieniającej się formy dialogu z kontrahentami. A jak pisał chiński myśliciel Sun Zu „Człowiek (…), który lekceważy sobie przeciwnika, nieuchronnie skończy jako jeniec”. Aby nie dać się zniewolić, warto wyjść naprzeciw potrzebom rynku i uczynić z nowoczesnych narzędzi swoich sojuszników, a nie wrogów.
Podsumowując, to od nas zależy, czy wykorzystamy najnowsze technologie jako broń do podnoszenia efektywności wykonywanej pracy, czy też jako narzędzie do samozagłady całej profesji.
Komentarze